PÓŁWYSEP ŚWIĘTY NOS


Nagrobek Zimowie Wyruszyłem w kierunku południowo-zachodniego krańca półwyspu nazywanego Przylądkiem Niższe Wezgłowie (mapa). Początkowo prowadziła tam ścieżka, mocno już zarośnięta, często poprzegradzana powalonymi drzewami ale jednak mimo wszystko ścieżka. Spotkałem po drodze kilka opuszczonych już obozowisk rybaków. Był tez nagrobek rybaków którzy zginęli w czasie sztormu 11 września (ale 1982 roku). Doszedłem do zimowia. Zimowie to całkiem fajna rzecz. Taka mała, acz całkiem solidna chatka wykorzystywana zimą przez myśliwych. W środku znajduje się miejsce do leżenia (maksymalnie 4 osoby), stolik, kilka półeczek, no i piec obłożony kamieniami. Dla zbłąkanych wędrowców zostawia się słoik cukru, trochę narąbanego drewna i rozpałkę (długi kij obłożony drobnymi kawałkami drewna, a to wszystko obwiązane kilkoma warstwami kory brzozowej). Nocowałem w drugim napotkanym zimowiu. I była by to całkiem miła noc gdyby nie burundurak (taka wiewiórka, tylko że trochę inna), który w nocy zaczął biegać po zimowiu i dobierać się do moich zapasów. Strasznie przy tym hałasując. Co świeciłem czołówkę to się chował i nie było jak przegonić drania. W końcu się przyczaiłem z latarką w jednej i kijkiem w drugiej ręce. Jak tylko zaczął mi szeleścić w worku z jedzeniem to zaświeciłem szybko latarkę i dup go kijkiem, dup go. Trafić nie trafiłem, ale spłoszyć na całą noc, spłoszyłem.

Palenisko Brzeg Bajkału W tym miejscu kończyła się ścieżka, dalej trzeba było już cały czas iść po kamienistej plaży. Pogoda zrobiła się świetna na cały tydzień. Żadnego wiatru. W dzień 15-20° C. Bezchmurnie. Wieczorem pojawiały się meszki. Niby nie takie straszne ilości ale jednak mocno denerwujące. Nie dało się wysiedzieć w lesie. Trzeba było wyjść na brzeg. Nie pomagał nawet dym z ogniska. Na szczęście po godzinie gdy się ochładzało meszka znikała. W nocy 5-10° C. Na ognisku można całkiem przyjemnie gotować pod warunkiem że robi się to na żarze, a nie nad ogniem. Jest to oczywiście łatwe w przypadku menażki, a nie dużego kociołka. Plaża jest kamienista i na ogół wąska (tak że często nie ma jej wcale). Wymusza to częste wchodzenie w las i przedzieranie się przez krzaki i powalone drzewa. Niezbyt wysokie tempo na kamienistej plaży w takim pierwotnym lesie bez ścieżek jeszcze bardziej spada. Duży plecak ciągle o coś zahacza. Przejście jednego kilometra zajmuje często około godziny, a i tak jest to okupione dużym wysiłkiem. Na szczęście trudy są rekompensowane przez widoki. Piękne widoki na brzeg Bajkału, widać też góry (ale nie widać linii brzegowej) po drugiej stronie jeziora. Wędruję po takim nie znanym wybrzeżu gdy mapa właściwie nic nie pokazuje. Co jakiś czas niespodzianki. A to jakiś strumień, a to duży bagnisty teren, a to brzeg zmienia się w urwisko które trzeba obchodzić wysoko przez zarośla. Dwa razy napotkałem ślady po dawnych ogniskach. Wszystko to w pięknych jesiennych barwach. Jasno zielone modrzewie, ciemno zielone sosny, żółte brzozy, czerwone jawory, sino-niebieskie pnie modrzewi, brązowe innych drzew a wszystko to na tle niebieskiego nieba. Niestety tu przeżyłem spory zawód gdyż okazało się że film w aparacie urwał się. Straciłem zdjęcia z góry Glinka i znaczną część z marszu wzdłuż brzegu.

Brzeg Bajkału Wioska Kurbulik Półwysep Święty Nos jest prawie bezludny. Są na nim tylko trzy zamieszkałe wioski. Największa to Kurbulik (niecały dzień marszu na północ od niej leży Źródło Żmijowe z gorącą wodą), jest sklep, przystań i nawet kilka ulic. Mniejsza to leżąca dalej na południe Katuń. Monachowo zaś to ledwo dwie zagrody. Połączone są one drogą, jej przedłużenie prowadzi do miejscowości Ust-Barguzin. Wioski Glinka i Kulinoje okazały się niezamieszkałe. Po między tymi wioskami spotkałem człowieka z Ułan-Ude który jechał w odwiedziny do brata. Nazywał się Romanowski i był prawnukiem Polaka Rafała Romanowskiego zesłanego tu za udział w Powstaniu Styczniowym. Po polsku już nie mówił, ale pamiętał o korzeniach :-). Potem spotykam dwóch Buriatów. Nie mieli oni rzecz jasna polskich korzeni. Mogli za to pochwalić się całkiem sporym zasobem polskich przekleństw. Był też student leśnictwa który wracał do domu. Ktoś go podrzucił 30 km, a sam z torbą na ramieniu 20 km na piechotę. Twierdził że nie zawsze udaje mu się złapać autostop. Sporo się od niego dowiedziałem o tutejszej przyrodzie. W końcu okazało się że też ma polskich przodków :-). Familia Dąbrowski.

Wioska Katuń Między wioskami przyplątał się do mnie jakiś wioskowy pies. Chciałem go odgonić. Ale niezbyt to wychodziło. W końcu machnąłem ręką. Pies dawał jednak pewien pożytek. Skróciłem sobie marsz, poszedłem słabo widoczną ścieżką. Pies latał w koło po krzakach. Gdy zgubiłem ścieżkę to zagwizdałem gwizdkiem, a pies odszczekał i naprowadził mnie na ścieżkę. Po drodze wpakowałem się na bagno. Wydawało mi się że jak pies przejdzie to ja też. Niestety okazało się że nie doceniłem swojej wagi. Po kilku w miarę pewnych krokach zapadłem się i to od razu po kolana. Co gorsza czuję że powoli zaczyna mnie wciągać. Na szczęście miałem ze sobą składane kijki teleskopowe które oparłem na stabilniejszym gruncie. Pierwszą nogę wydobyłem łatwo. Ale z drugą musiałem się mocować przez dwie minuty. Postanowiłem trzymać się z daleka od bagna i dalej przedzierałem się przez las. Nie jest to ani szybkie ani wygodne. Zacząłem gwizdać na psa, może znowu znajdzie ścieżkę. Nie zawiodłem się. Dał głos. Przez pięć minut przedzierałem się w jego stronę a on ciągle szczekał. W krzakach stało coś czarnego. Pewnie jakieś zimowie - pomyślałem. Nagle zobaczyłem że "zimowie" odwróciło się i okazało się niedźwiedziem.

Odwróciłem się i zacząłem spokojnie odchodzić (spokojnie! we wszystkich mądrych książkach tak radzą). Nie mogłem się powstrzymać żeby nie oglądać się do tyłu. Pies zaczął głośno ujadać (widać nabrał odwagi w moim towarzystwie). Chyba zirytowało to niedźwiedzia, bo zaczął gonić psa. A ten głupek zamiast zwiewać gdzieś w krzaki, leci do mnie (jakby myślał że go obronię). Na dodatek jeszcze w tym momencie się wywróciłem (tak to jest gdy się chodzi po wykrotach i równocześnie ogląda do tyłu). Leżę na plecaku i ani się podnieść, ani wyciągnąć petardy z kieszeni bo nie mogę zgiąć zaplątanej w gałęzie nogi. Z trudem dosięgam jedynie wielkiego noża, który kupiłem sobie przed wyjazdem z myślą że zastąpi małą siekierkę (i tak naprawdę ani razu się nie przydał). Na szczęście usłyszałem (bo odwrócić się nie mogłem) że niedźwiedź poszedł w las. Jak się podniosłem to go nie było już widać.

Niedźwiedzia nie było. Był za to pies. Zadowolony, merdający ogonem i radośnie poszczekujący. Teraz to go już przegoniłem stanowczo w sposób werbalny i czynny. Niech się utopi w bagnie albo niech go zeżre niedźwiedź. Nie muszę chyba dodawać że teraz każdy ciemniejszy głaz czy pień drzewa wydawał mi się niedźwiedziem. Niestety gdy po dwóch godzinach zrobiłem sobie odpoczynek, okazało się że ten durny pies nie umie trafić do wioski samemu i idzie cały czas moim śladem w odległości kilkuset metrów. Jak mnie dojrzał to od razu schował się w krzakach. Znowu go pogoniłem (zasłużył sobie). Ale głupek ciągle szedł za mną. Nie było wyjścia musiałem podejść z powrotem do wioski. Jeszcze by mi bałwan sprowadził niedźwiedzia do namiotu w środku nocy. Rozpoznał że jest przy wiosce gdy był już do niej tylko kilometr. Palant!

Pierwszy śnieg Pierwszy śnieg Rano okazało się że pogoda bardzo siadła. Było zimno, zanosiło się na deszcz i bardzo wiało. Zdecydowałem się wracać. Gdyby pogoda się poprawiła mogłem w drodze powrotnej jeden dzień poświęcić na powtórne zdobycie Góry Glinka (najwyższego szczytu na półwyspie). Była by okazja na zrobienie tam zdjęć które straciłem gdy się okazało że film urwał się w aparacie (pisałem o tym wcześniej). Żadnej poprawy pogody jednak nie było (deszcz w końcu zaczął padać). Z powtórnych zdjęć nici. Machnąłem ręką na górę. I dobrze, deszcz zmienił się w śnieg. Przez Ust-Barguzin, Ulan-Ude i Irkuck wróciłem do Polski.

=> LINKI

⇑ Powrót na początek strony ⇑
© BS, 2002-2020, bajkal.suder.cc